Ewa Guderian-Czaplińska

artyści i urzędnicy

 

 

ARTYŚCI

serial telewizyjny (produkcja: TVP 2 i Narodowy Instytut Audiowizualny)

scenariusz: Paweł Demirski, reżyseria: Monika Strzępka, zdjęcia: Bartosz Nalazek,

muzyka: Jan Duszyński, emisja: 2 września – 21 października 2016


Proszę pozwolić, że najpierw będzie trochę historii, ale mającej ścisły związek z serialem. Niektórzy teatrolodzy na pewno świetnie pamiętają książkę, z której pożyczyłam tytułową frazę. Książkę tę napisał w roku 1961 Józef Szczublewski, a pełny tytuł brzmiał: Artyści i urzędnicy, czyli szaleństwa Leona Schillera. Kiedyś lektura obowiązkowa, teraz już raczej przyjemność dla chętnych. Była to tyleż mała monografia najsłynniejszych dwóch sezonów Teatru im. Bogusławskiego w Warszawie, co i mała biografia artystyczna Schillera z lat 1924­‍-1926, kiedy prowadził tę scenę. Fikuśny tytuł (fikuśny jak na tamte lata i tytuły pozostałych książek profesora, że wspomnę jedynie Żywot Osterwy i Żywot Modrzejewskiej…) od razu sygnalizował, że motywem przewodnim książki będą wieczne kłopoty Schillera z magistratem – i odwrotnie, co narzucało się właściwie samo, skoro głośna, „kultowa” scena została ustrzelona niczym rajski ptak, gdy tylko rozwinął skrzydła. Każda ze stron prowadziła, oczywiście, nader przemyślną politykę w sprawie teatru, ale trudno ją nazwać polityką kulturalną: były to raczej nieustające wojny podjazdowe obfitujące w strategiczne manewry, partyzanckie ataki i zdradzieckie ciosy. Jeśli ktoś sądził, że warszawski magistrat kiedykolwiek współpracował z artystami, współtworzył długofalową koncepcję rozwoju sztuki teatru, współprzejmował się odrodzeniem polskich scen, to niestety, udowadnia Szczublewski na konkretnym przykładzie, pozostawał w błędzie. Magistrat miał swoje priorytety, wśród których zarabianie na inwestycjach, a nie dokładanie do nich, było najważniejsze; także na inwestycjach w sztukę. Na teatrze niekomercyjnym wszakże zarobić się nie da. Po co w takim razie miasto w ogóle powołało go do życia? A po to, by zbudować sobie odpowiedni wizerunek, równie istotny, jak zarabianie, co więcej, często zarabianie ułatwiający. Urzędnicy kombinowali wówczas tak: powołamy teatr robotniczy (zgodnie z wolą ludu, czym wzmocnimy jego zaufanie), zbudujemy dobry wizerunek (władzy przychylnej postulatom, czułej na potrzeby kulturalne środowisk dotąd wykluczonych), po czym placówkę szybko zamkniemy (powiemy, że choć się tak bardzo staraliśmy, to jednak budżet tego nie wytrzymał, naprawdę nam przykro) i tak pozyskaną nieruchomość wykorzystamy dla celów komercyjnych. Sprytnie.
Józef Szczublewski – rozpoczynając każdy rozdział od obszernego cytatu z jakiegoś dokumentu, recenzji, artykułu czy polemiki, opatrzonego następnie przenikliwym komentarzem – pokazał, że kolejne posunięcia (zarówno władz, jak i, niestety, Schillera) utkane były z podstępów, szalbierstw i kłamstw. Tak jakby do standardowego wyposażenia dyrektora teatru oraz urzędnika wydziału kultury należały krętactwa i umiejętność łgania na potęgę. Niczego nie można powiedzieć wprost, niczego nie można omówić bezpośrednio i szczerze, wymiana zdradzieckich ciosów jest wręcz obowiązkowa. Już samo powołanie Teatru im. Bogusławskiego „zaczęło się od […] mistyfikacji”, ponieważ Schiller rozpoczynając kampanię o własną scenę, głośno krzyczał o teatrze ludowym – a choć żadnej sceny ludowej ani przez chwilę prowadzić nie zamierzał, to wiedział jednak dobrze, że „wyłącznie pod tym hasłem mógł rozpocząć pertraktacje”, jako że magistratowi pilnie potrzebny był (wizerunkowo) „teatr dla klasy robotniczej”, którego gromko domagała się krytyka i opinia publiczna1. Władze bowiem chwilę wcześniej uśmierciły działającą w tym miejscu przez dwa poprzednie sezony scenę prowadzoną przez Gorczyńskiego, uzasadniając to gigantycznym jej zadłużeniem – choć wykazy finansowe zostały, jak się okazało, przez magistrat sfałszowane!
„Aż do takich metod posunięto się” – wyjaśnia Szczublewski – „by nie ujawnić prawdziwych przyczyn likwidacji; pierwsza: scena ta odciągała publiczność od Teatru Letniego, który rajcy upatrzyli sobie jako podporę kasy miejskiej; druga: teatr, powołany do życia przez człowieka oddanego Piłsudskiemu, musiał umrzeć po wycofaniu się Piłsudskiego z aparatu władzy w połowie 1923 roku”.
„Aparat władzy” w roku 1924 był już prawicowy, Schiller potrzebował więc nowych argumentów. Władza skądinąd również, w tym momencie bowiem plan był taki, by wreszcie wygnać z Warszawy Redutę, ale zarazem „dokonać tego w sposób nie budzący fali publicznych protestów. Najpierw wynajmiemy – postanowili radcy – nasz gmach przy ul. Hipotecznej na cele sceny robotniczej, co przyjęte zostanie z powszechnym zadowoleniem, a potem nie uda nam się, mimo zabiegań, znaleźć w Warszawie miejsca dla Reduty. Tak się też stało”. Osterwa musiał wyprowadzić swój zespół z Warszawy (osłabiony o tę część aktorów, która została z Schillerem), Schiller dostał swoją scenę przy Hipotecznej (kłamiąc o teatrze robotniczym i nie przedstawiając prawdziwego programu, który mieścił „Craiga, reformę i teatr monumentalny”), magistrat zaś zapobiegł społecznemu niezadowoleniu (i choć chwilowo pieniędzy nie zarobił, to jednak likwidując jedną placówkę i powołując drugą, w dodatku pod lewicowym szyldem, w sumie wyszedł na plus, bo uspokoił nieco politycznych przeciwników – w gruncie rzeczy teatr jako moneta przetargowa za uniknięcie zamieszek nie był najgorszym pomysłem… tym bardziej, że liczono na to, iż do nowego teatru przejdzie raczej publiczność od Szyfmana, z Teatru Polskiego, a nie z Teatrów Miejskich, więc kasa magistracka nie ucierpi). Rezultat był niby taki, że oto prawicowa władza wspaniałomyślnie otworzyła lewicowy teatr – tylko chyba wszyscy wiedzieli, że to nieprawda, pozór i matactwo, wynik politycznych gier i zakulisowych zabiegów, a tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego.
Zamknięcie teatru – dwa (trudne) sezony później – odbyło się równie wstrząsająco. Znowu podstęp i kłamstwo. „Szło o pozyskanie lewicy dla uchwalenia budżetu Teatrów Miejskich. Gdy się to stało, gdy lewica uchwaliła prawicy budżet, postanowiono wykpić się ze zobowiązania. […] Z chwilą zapadnięcia uchwały o wydzierżawieniu Teatru im. Bogusławskiego teatr ten «spadł» z budżetu Teatrów Miejskich, a przeszedł na budżet wydziału kultury. I oto nagle «spostrzeżono», że wydział kultury nie ma na to kredytów. Kredyty te może jednak przyznać wydziałowi kultury magistrat. Ale magistrat z kolei «spostrzegł», że nie ma na to pieniędzy w kasie miejskiej. I tak okólną drogą spławiono Teatr Bogusławskiego”. Znowu, komentuje Szczublewski, „szło o politykę, nie o pieniądze” – ale w gruncie rzeczy skończyło się jednak… na finansach. I teraz uwaga – rzecz niewiarygodna (w świetle akcji serialu): „już od czerwca w biurku magistrackiego urzędnika czekał gotowy i zatwierdzony plan, techniczny plan przebudowy sceny i pomieszczeń zakulisowych teatru przy ul. Hipotecznej – na mieszkania […]”. Wprawdzie nie na elegancki hotel – ale prawie! Miejska nieruchomość została odzyskana i odtąd miała przynosić dochody.
Przepraszam za ten przydługi wstęp – to dlatego, że uważam, iż serial Demirskiego i Strzępki powinien nosić tytuł Artyści i urzędnicy, duch profesora na pewno by pozwolił i z uwagą obserwował pracę na planie, dumając nad tym, jak niewiele się zmieniło – no i prawie tak samo się skończyło. Sami Artyści brzmieli mi od początku niepełnie, jak amputowany tytuł Szczublewskiego. Wprawdzie jeden z bohaterów serialu nazywa się Krzysztof Schiller i choć jest reżyserem młodym, to już sławnym i rozchwytywanym, o dość potężnie i dość bezzasadnie rozbuchanym ego… Z Schillerem Leonem łączyć ma tę postać chyba rzeczone ego plus wielkie aspiracje plus powiew tradycji, a poddany delikatnej satyrze został Krzysztof, jak się domyślam, Garbaczewski. Porównanie akurat żadne, ale dowcip śmieszy. Pewnie – w związku z niemal bliźniaczą historią Teatru im. Bogusławskiego – wolałabym w serialu zobaczyć ducha Leona Schillera, byłby jak najbardziej uzasadniony (może nawet silniej niż te inne duchy), ale dobrze, że w ogóle został jakoś przywołany. Występują tu także urzędnicy, w dużej liczbie i o różnym stopniu podłości. A także miksty: jedna niespełniona artystka, która została urzędniczką (prawniczką) oraz dwoje urzędników, których można nazwać artystami (audytu). Może więc poszerzony tytuł miałby nawet pewne uzasadnienie psychoanalityczne… Chyba że jest zupełnie inaczej: specjalnie został przykrojony, a urzędnicy zostali tu potraktowani jak mówiący podmiot domyślny, czyli ci, którzy – koniecznie prychając, koniecznie z odpowiednim wyrazem twarzy, sugerującym mieszaninę pogardy i zniecierpliwienia – wypowiadają to straszne słowo: „artyści!”. Tak czy owak (owak, czyli na przykład z rozmarzeniem i taką tęsknotą w głosie… jak tylko kochający widz potrafi), tytuł sobie trzeba jakoś wykonać emocjonalnie, nie jest on po prostu i tylko nazwą.
Na główny wątek batalii artystyczno­‍-urzędniczej naprowadza też mocno czołówka, świetnie zrobiona, w której doskonale słychać zwłaszcza „najpierwszego” urzędnika Gomułkę przemawiającego w 1968 roku w sprawie Dejmkowskich Dziadów; nie wybrzmiewają tu jednak słynne fragmenty o „nożu wbitym w przyjaźń polsko­‍-radziecką”, ale słowa: „dziedzina ta jest mi daleka […], nie wiem po prostu, co wolno, a czego nie wolno reżyserowi” – to naiwne i bezczelne (acz uczciwe) przyznanie się do niewiedzy nie przeszkadzało, rzecz jasna, w decyzji o zdjęciu spektaklu. Nie znam się, ale to ja tu rządzę (a generalnie nie o sztukę mi chodzi) – to właśnie ta postawa jest tu przywołana nie jako zjawisko jednostkowe, ale forma przetrwalnikowa (z tym że dzisiejsi urzędnicy prawdopodobnie za nic nie przyznaliby się do tego, że się na czymkolwiek nie znają…). W tle czołówki przemykają też pojedyncze frazy innych artystów i urzędników, komponujące się kontrastowo z mową towarzysza Wiesława takie, jak szlachetna wypowiedź ministra Dąbrowskiego: „największą wartością w narodzie jest talent”, brzmiąca dziś – w ustach urzędnika! – abstrakcyjnie. Ale wreszcie słychać też konkret: „szmal z budżetu się należy”! Między tymi głosami Gustaw Holoubek cicho szepce: „strzeż się”, „strzeż się”… Krwawo podmalowane kadry wraz z tymi rwanymi głosami naprawdę robią wrażenie, niemal zapowiadają horror.
Tymczasem serial, mimo że bawi się różnymi konwencjami (w tym także horroru), a zaczyna od obrazu trupa dyrektora samobójczo powieszonego nad sceną, wcale nie rozwija grozy czołówki. Szkoda, szkoda, tak bardzo przydałby się porządny thrillero­‍-horror z kulturą w roli głównej! Ale serial – który powstawał ponad rok temu, zanim nastała nowa rzeczywistość – jeszcze nie przewidywał najgorszych konsekwencji zmiany władzy, dlatego ogląda się go teraz nieco dziwnie, i choć prawda, że w niektórych momentach brzmi proroczo (na przykład Teatr Studio i Agnieszka Glińska w podwójnej roli – w realu i w serialu), to realne wydarzenia spowodowane aroganckimi decyzjami władz znacznie przerosły pomysły scenariusza. Nawet jednak jak na scenariusz pisany przed dobrą zmianą, trochę zdumiewa – mnie zdumiewał – nastawieniem na historię przede wszystkim „obyczajową”, dość przecież ugodowo i bezpiecznie, dowcipnie i zabawnie opowiedzianą. Urzędnicy robią, co chcą, knują i mącą, ale nawet świniom dostaje się tu odpowiednia porcja empatii (jak tu się wkurzyć na urzędnika, który, zirytowany kłopotami, mruczy pod nosem „teatry – sratry” i zamierza z nimi „zrobić porządek”, ale przecież gra go Maciej Nowak, co natychmiast rozbraja wszelkie zło), zaś optymistyczne zakończenie (razem, młodzi przyjaciele!) jest już doprawdy albo zanadto dydaktyczne, albo zanadto naiwne. Bo chyba nie ironiczne?
Właśnie gdzieś tu leży pies (pogrzebany), że w tym serialu jak się nie obrócić, to i  tak zawsze możliwe są jakieś podwójne odczytania. Na przykład postać dyrektora: choć został narzucony zespołowi z ustawionego konkursu tylko po to, by można było zamknąć teatr wykazując nieudolność jego nowego szefa, to przecież biedak nie miał pojęcia, że tak go wmanewrowano. Przyjechał z prowincji do stołecznego teatru bez żadnego doświadczenia w dyrektorowaniu, ale stara się jak może (tu dwie obserwacje nawiasowe: a) nie wiem, jak teraz stolica się odnosi do przybyszów, ale motyw „nie z Warszawy” jako powód nieufności zespołu wydał mi się mocno naciągany, b) niechby on – skoro taki bez doświadczenia – jakoś się starał sensowniej, bo po prawdzie miota się chłop w teatrze przez pierwsze odcinki całkiem bez planu). W gruncie rzeczy więc powinniśmy kibicować nowemu dyrektorowi, wplątanemu przez urzędników w sytuację bez wyjścia (a co gorsza, kryminalną, bo jednak za finanse – no dobrze, chyba tylko w serialu – idzie się siedzieć) i na początku ma wszystkich, łącznie z zespołem, przeciwko sobie. Ale jakoś nie kibicujemy, bo Marcin Czarnik nie dość, że gra osobę właściwie niesympatyczną i raczej osobowościowo nijaką, to jeszcze nie bardzo wiadomo, co oznaczają podejmowane przez niego decyzje (i czy on w ogóle jakieś podejmuje)? Dla zespołu pewnie nie są najlepsze, skoro pod koniec doprowadzają do wyraźnego podziału na grających „u Rychter” i grających „u dyrektora”; dla teatru jako instytucji też pewnie nie, skoro mimo wielu starań urzędnicy jednak niemal budynek przejęli; dla jego własnej rodziny na pewno nie, skoro zachowuje się wobec żony i dziecka jak ostatni padalec (ach, rozterki artystów – zostać w teatrze i ratować sytuację za pomocą picia wódki w barze mimo złożonej wcześniej obietnicy powrotu do domu? no, naprawdę… to jest ten zawodowy problem?). Więc z jednej strony rzecz wygląda tak, że zmagania dyrektora są zmaganiami z materią całkowicie niepodatną na wpływy, czyli nie on macha ogonem, tylko ogon nim macha (wniosek: obojętne, jak szlachetną i zaangażowaną jednostką będziesz, jako dyrektor teatru skazany/a jesteś na pożarcie; czyli co – nie warto się starać? odpuścić od razu?), z drugiej zaś strony mamy taki oto obraz: nie wiadomo, jak to się dzieje, ale dzieje się tak, że na końcu wszyscy wokół tego dyrektora nagle stają zjednoczeni we wspólnej sprawie, solidarni i przeniknięci na wskroś duchem bojowym rzucają się bronić teatru przed urzędnikami, wspomagani oddziałami zjednoczonej we wspólnej sprawie, solidarnej i przenikniętej na wskroś duchem bojowym superpubliczności (wniosek: że zacytuję słynny film Shakespeare in love – it’s magic!). Czarny scenariusz o niechcianym dyrektorze miesza się tu nagle z baśniowym zakończeniem (w roli rycerza/książęcego posłańca występuje wierna publiczność… ciekawe, gdzie była, kiedy artyści naprawdę potrzebowali jej wsparcia podczas protestu na Kongresie Kultury?). Można więc uznać, że teatr jest miejscem skrajnie nieprzyjaznym człowiekowi (mającemu nieszczęście tam pracować), a można uznać wręcz odwrotnie, że teatr jest wspaniałym ostatnim bastionem wspólnoty (tych, którzy mają to niezwykłe szczęście, że pracują w teatrze). Można też uznać, że publiczność, (czyli widzowie, czyli my), zwykle nie bardzo zainteresowana w teatrze czymkolwiek poza samym spektaklem, została sportretowana niezbyt przychylnie (skoro nie wykazuje prawie żadnej aktywności przez wszystkie kolejne odcinki, a jedynymi interesującymi grupami widzów są błyskawicznie samoorganizujący się geje oraz – dla uciesznego kontrastu – kibicowska żyleta; aluzję do Tęczowej Trybuny rozumiem, natomiast uzasadnienia w serialu nie dostrzegam…), albo odwrotnie, iż jej zryw w odcinku ostatnim jest wprawdzie baśniowo­‍-życzeniowym, ale jednak pozytywnym wyrazem wiary, że jeszcze jest dla kogo robić w Polsce teatr.
Żeby było jasne: nie czepiam się sytuacji, że przesłanie serialu można sobie zinterpretować na wiele sposobów. Mam wrażenie, że on w ogóle jest wypadkową klasycznej Hassliebe autorów serialu, którzy teatr kochają miłością największą i jednocześnie go nienawidzą (może akurat taki mieli moment, a użycie innego medium umożliwiło spojrzenie z dystansu), więc pewne rozchwianie jest całkiem usprawiedliwione. Czepiam się natomiast, że serial zrobiony przez najbardziej politycznie walecznych twórców teatralnych okazał się ideowo kompletnie nijaki, że w ogóle nie widać w nim – inaczej niż w spektaklach – wyrazistej postawy w sprawie, o którą (dziełem) zwykle walczą. Tu właściwie sprawy nie ma. Jest sympatyczna środowiskowa historia o szlachetnej (na ogół) załodze teatru i podłych (na ogół) urzędnikach. Dużo zabawy (choć raczej dla wtajemniczonych, więc tak zwana szeroka publiczność straciła trzy czwarte radości, nie mając prawa nawet się domyślać, że rzut butelką w tępego ochroniarza jest całkiem czym innym niż się wydaje), mnóstwo „smaczków” obsadowych, niektóre wątki zgrabnie rozwinięte i rozwiązane (za to inne wcale nie), obraz teatru – niezdecydowany, czasem otchłanny i mistyczny (ale raczej przestrzennie, nie ludzko; jedynie sprzątaczka rozmawiająca z duchami jest istotą tajemniczą), czasem płaski i zniechęcający, kilka postaci świetnie wymyślonych i natychmiast zdobywających sympatię widza (sekretarz, księgowa, techniczny), kilka wręcz przeciwnie (wśród aktorów mało kogo da się lubić, albo są rozegzaltowani, albo gwiazdorzą, albo nie myślą). To nie jest mało, wiem i doceniam. Ale chyba określenie „sympatyczna historia” to kiedyś byłaby dla Strzępki i Demirskiego obraza, czyż nie? Zwłaszcza gdy sprawa akurat jest gardłowa.

 

1 Wszystkie cytaty za wydaniem: Józef Szczublewski, Artyści i urzędnicy, czyli szaleństwa Leona Schillera, PIW Warszawa 1961, rozdziały W stronę magistratu, s. 24­‍-39 oraz Magistracka komedia, s. 222­‍-232.

p i k s e l