Teatr Zagłębia w Sosnowcu
Dorota Masłowska
Między nami dobrze jest
reżyseria i opracowanie muzyczne: Piotr Ratajczak, scenografia: Matylda Kotlińska, kostiumy: grupa MIXER
premiera: 14 października 2011

 

Małgorzata Bryl
„Więcej się bałam tylko na Freddim Krugerze i roller-coasterze”

 

Dudniąca ze wszystkich sił muzyka techno nagle zatrzęsła Teatrem Zagłębia. Pierwsza myśl, jaka przyszła do głowy, to: opuścić w popłochu widownię, jeszcze zanim skończy się koszmarna uwertura. Na przedstawieniu Piotra Ratajczaka warto było jednak zostać, by obejrzeć zmierzch inscenizatorskiego trendu w podejściu do literatury Doroty Masłowskiej.
W Między nami dobrze jest pisarka konfrontuje trzy pokolenia kobiet: babcię, matkę i wnuczkę, a punktem centralnym czyni ich stosunek do wydarzeń II wojny światowej. Dla babci, wspominającej traumę wybuchu wojny, Niemcy są synonimem hitlerowskiej siły najeźdźców. Z kolei z punktu widzenia matki sąsiedzi zza zachodniej granicy „to ci, co mieszkają w RFN-ie”. Natomiast dla najmłodszej bohaterki – Europejki, jak sama o sobie mówi - narodowość i historia nie mają żadnego znaczenia. Podczas gdy babcia wspomina masakrę wojenną, wnuczka wykrzykuje beztrosko raz po raz: „Aha! Niemcy to ci, co tak jodłują!”. Masłowska dowodzi, że porozumienie między bohaterkami jest niemożliwe. Ściśnięte w M-1 ubogiego blokowiska codziennie „w jednym pokoju przekazują sobie brak pokoju”.
Podobnie jak wcześniejsze teksty Masłowskiej, dramat Między nami... jest przesiąknięty karykaturą popkultury. Świat widziany oczami autorki to wielkie konsumpcyjne mrowisko, które tworzą zdeformowane twory ludzkie, tipsiarskie dziwolągi, dresiarskie homunkulusy oraz obrzydliwie płytcy ludzie bez twarzy, samoświadomości i perspektyw. Masłowska wrzuca ich wszystkich do jednego worka, miesza ze sobą, pozwala im toczyć rozmowy o niczym pełne wulgaryzmów i żargonowych sformułowań. Trzy główne bohaterki Między nami... zachłysnęły się trendami kreowanymi przez media i kapitalistyczne koncerny. Jednak nie znajdują wyjścia z nijakiej codzienności. Ta szara sceneria zostaje zderzona z modnymi wnętrzami mieszkań aktorki, dziennikarki i scenarzysty filmowego. Szczytem głupoty gwiazd showbiznesu jest entuzjastyczne przyjęcie filmu Koń, który jeździł konno: mimo że nigdy nie powstał, zebrał wszystkie prestiżowe nagrody i było o nim bardzo głośno. Dla Edyty (Agnieszka Okońska), która uosabia blichtr i bezmyślność społeczeństwa high class, temat rzekomo obejrzanego filmu staje się punktem wyjścia do krytyki wszystkich grup społecznych, niedorastających do jej sfer. „Boże, jak ja się bałam! Więcej się bałam tylko na Freddim Krugerze i roller-coasterze, więcej to się bałam tylko na Crittersach” – bohaterka używając popkulturowego slangu, komentuje wygląd kasjerki z Tesco, ludzi w autobusach i przechodniów na ulicy.

W wywiadzie dołączonym do programu Między nami... Piotr Ratajczak powiedział, że „nasze społeczeństwo nie ma zaczepienia w idei wspólnoty”, a także nie aspiruje do tego, by ten stan zmienić. Reżyser nazwał to zjawisko „degradacją kulturową”, gdyż promocja w hipermarkecie czy śmierć głównego bohatera serialu staje się dla społeczności wydarzeniem. Jest to nie tylko teza oparta na fałszywie uogólniającej diagnozie, ale również interpretacja spłaszczająca przekaz Masłowskiej.  Inscenizacja Ratajczaka wzbudza mnóstwo podobnych zastrzeżeń.
Mieszkanki ciasnej kawalerki poruszają się w nijakiej przestrzeni zbudowanej z szarej dykty i surowych płyt pilśniowych. Na scenie stoją piramidy białych skrzyń towarowych, które matka (Małgorzata Sadowska) przestawia z miejsca na miejsce. Koło matki w żółwim tempie przemieszcza się babcia (Elżbieta Laskiewicz) na wózku inwalidzkim. W głębi sceny pojawia się mieszkanie bogatego aktora (Przemysław Kania). Niebieska sofa z Ikei RIKKA, stolik STAKKA i wielkie okno, za którym został umieszczony prospekt błękitnego nieba i zadbanego osiedla z zielonymi trawnikami, kontrastują z szarzyzną pierwszego planu.
Kostiumy bohaterów są równie sztampowe: różowe dresy, getry w panterę i tapirowane włosy ilustrują tandetę biednych,  a srebrny kombinezon, garnitury i garsonki demaskują blichtr bogatych. Nad całością dominuje głośna i drażniąca muzyka techno, odtwarzana bezpośrednio na scenie przez didżeja (Krzysztof Korzeniowski).
Aktorzy nie grają do siebie nawzajem, lecz w stronę publiczności lub raczej jakiegoś umownego punktu ponad widownią. Babcia, matka, córka (Martyna Zaremba), a także odwiedzająca ich mieszkanie gruba sąsiadka Bożena (Maria Bieńkowska), permanentnie wpatrują się w przestrzeń ponad głowami widzów niczym w monitor telewizora. Obok telemaniaczek dziennikarka (Ewa Kopczyńska), aktorka (Beata Deutschman) i scenarzysta filmowy (Grzegorz Kwas) również patrzą w jeden punkt, robiąc sztuczne uśmiechy i pozy, jakby występowali przed kamerą. Ten dość banalny chwyt dopełnia wrażenia ogólnej miałkości interpretacyjnej przedstawienia. Specyficznych dialogów Masłowskiej nie uzupełnia tu żaden intrygujący chwyt formalny, ma się więc niejednokrotnie wrażenie uczestnictwa w scenicznym czytaniu dramatu. Wszyscy bohaterowie poruszają się mechanicznie: zaprogramowana jak robot matka, chora babcia, znudzona wnuczka, sztuczna prezenterka telewizyjna, znerwicowany scenarzysta i sztywna aktorka, cierpiąca na „ból fantomowy po usunięciu pępka”. Taki ruch postaci prowadzi do nieszczególnie oryginalnego wniosku, że wszyscy bohaterowie są ofiarami wielkiej, kapitalistycznej gry.
Do niewysokiego poziomu przedstawienia przyczyniają się w dużej mierze nieprzekonujące kreacje większości aktorów. Najgorzej wypadły odtwórczynie ról matki i córki. Z pewnością pokrętne językowo dialogi Masłowskiej były dobrze słyszalne, jednak już ich wulgarność wzbudzała widoczny opór i niechęć aktorek. Co więcej, obie grały tak, jakby jeszcze w trakcie przedstawienia wahały się, czy hiperbolizować swoje postacie, czy też je uautentycznić. Karykaturalność bohaterów sygnalizują jedynie przejaskrawione kostiumy oraz kompozycja choreograficzna, stworzona z kilku mechanicznie wykonywanych ruchów. Z kolei obecne w dramacie sceny o refleksyjnym wydźwięku nie zostały zagrane w sposób pogłębiający portrety psychologiczne bohaterek, gdyż aktorki, używając płaczliwego tonu, wpadały w fałszywie brzmiący liryzm i patos. Stało się to szczególnie widoczne w scenie finałowej, w której reżyser dążył do gwałtownej zmiany nastroju. W zakończeniu dramatu Masłowskiej hiperbolizowana do poziomu absurdu tandetność i bezmyślność mieszkanek M-1 nagle znika, ponieważ dialog przestaje dotyczyć kapitalistycznej doraźności, a opiera się na onirycznym wspomnieniu wybuchu II wojny światowej (a konkretnie – bombardowania Warszawy). Ku przerażeniu bohaterek, masakra wojenna (która dotychczas stanowiła dla nich tylko przedmiot bezsensownych nieporozumień lub prostackich żartów) „ponownie zapukała do ich drzwi”. W tym momencie przedstawienia zostaje przyciemnione oświetlenie, a modne mieszkanie aktora znika, odsłaniając ciemny i pusty horyzont sceny. Nie świadczy to jednak o nowatorskiej koncepcji inscenizatorskiej, a raczej o widocznym zakłopotaniu reżysera, co uczynić z kontrastowo odmiennym od całości zakończeniem dramatu. W związku z tym finał spektaklu wcale nie był gorzki i refleksyjny, lecz miałki i spłycający dramaturgiczny przekaz tekstu Masłowskiej.

Sądzę, że problemem reżyserów, którzy realizowali dotąd sztukę Doroty Masłowskiej (z Grzegorzem Jarzyną włącznie), jest brak pomysłu inscenizatorskiego na pokazanie głębszej warstwy tematycznej tego tekstu. W Między nami dobrze jest obok, mocno wyeksploatowanej w sztuce ostatnich lat, krytyki kapitalistycznej rzeczywistości jest bowiem także próba pokazania, że przeszłość ciąży zarówno naszej tożsamości, jak i otoczeniu (murach, ulicach, domach), bez względu na to, jak zostanie ono przebudowane i spreparowane we współczesnych warunkach. Przedstawienie Ratajczaka zatrzymało się jednak na poziomie prześmiewczego zbiorowego portretu materialistów, a pusty horyzont sceny w finale przedstawienia dowiódł, że reżyser nie zadał sobie trudu, by wyjść poza oczywistości. Bohaterowie jego przedstawienia tworzą wielką grupę aspołecznych tandeciarzy, wpatrujących się od rana do wieczora w telewizor. Ratajczak powielił więc obiegową, teatralną interpretację dramatu, która, co gorsza, w wyniku popularyzacji uległa banalizacji, a w świetle wydarzeń społecznych i politycznych ostatnich lat –  dezaktualizacji. A jednak reżyser twierdzi, że jest sens wystawienia takiej inscenizacji w Sosnowcu. Według niego, „jest to dotkliwy, bolesny tekst dla ludzi, którzy nie są z high class, nie kupują biletu do teatru za siedemdziesiąt złotych, jak ma to miejsce w Warszawie”. Rzeczywiście, sosnowieccy widzowie wydali na bilety tylko po trzydzieści pięć złotych. Wymowna cisza w trakcie przedstawienia, jak i tuż po zakończeniu, świadczy jednak o tym, że dialogi Między nami... nie wywołują już tych samych reakcji (szok, zbulwersowanie, śmiech), co jeszcze trzy lata temu, gdy tekst został prapremierowo zainscenizowany przez Grzegorza Jarzynę. Dlatego też widzowie Teatru Zagłębia tym dotkliwiej odczuli, że nie są „high class”, skoro artystyczne nowiny docierają do nich z trzyletnim opóźnieniem.

p i k s e l